|
WSPOMNIENIA
Jest
to miejsce na wszelkie kroniki, zapiski, pamiętniki, dokumenty i wspomnienia
ludzi,
którzy mogą nam przybliżyć dawne czasy. Ciekawe, ile tekstów uda się z
czasem tutaj zamieścić...
"O
ostatnich dniach w Rymaniu i ucieczce na zachód
1944/1945" ("Über die letzten
Tage in
Roman und die Flucht in den Westen 1944/1945")
Wspomnienia Gabriele
von Dewitz ze strony www.von-dewitz.eu. Tłumaczenie dla strony "Rymań i okolice dawniej" - p. Karolina Feret.
"Nie
uczono mnie uciekać" cyt. Gabriele von Dewitz
Fritz-Jurgen i ja pobraliśmy się w kwietniu 1944 roku w
Januszkowicach koło Wrocławia, a we wrześniu z całym swoim dobytkiem
przeprowadziłam się do Rymania. Wszyscy wiedzieliśmy, że wojnę przegramy, ale
cóż mogliśmy z tym zrobić? Życie toczyło się dalej. W domu w Rymaniu mieszkała
teściowa, a my urządziliśmy sobie tam niewielkie mieszkanie. Już wtedy w domu i
na dworze znajdowali się uchodźcy ze wschodu i ciągle było okropnie dużo do
zrobienia. Gdy teraz patrzę wstecz, tych kilka miesięcy w Rymaniu było okropnym
okresem, prawdziwym koszmarem. Krótko przed świętami Bożego Narodzenia
Fritz-Jurgen zawiózł mnie do szpitala do Kołobrzegu i 27. grudnia 1944 przyszło
na świat nasze pierwsze dziecko- Lothar. Fritz-Jurgen musiał natychmiast wracać
do Rymania, ponieważ następnego dnia miało odbyć się ostatnie polowanie, na
które zaproszono już gości. Ja natomiast wróciłam kolejką wąskotorową kilka dni
później, sama z małym dzieckiem w ramionach.
27 stycznia zadzwonił bonza partii
narodowosocjalistycznej z Kołobrzegu i powiedział "Panie von Dewitz był
Pan przecież oficerem, musi Pan zablokować drogę, tak żeby Rosjanie jej nie
przeforsowali". Naturalnie przejęliśmy się tym, dlatego zdecydowaliśmy się
posłać teściową i nianię wraz z małym Lotharem do Meklemburgii, jednak nie
mogło to wyglądać na ucieczkę, dlatego oficjalnie pojechali w odwiedziny. Drogi
były jeszcze wówczas względnie puste, ponieważ uchodźcy z Prus Wschodnich
przybyli dopiero krótko po tym. Na dwór codziennie przybywała niezliczona ilość
ludzi, dlatego wszędzie w piwnicy rozłożyliśmy słomę, aby wszyscy mogli się
przespać i odpocząć.
Od 1. lutego 1945 my również nie mogliśmy być spokojni.
Wówczas przybył do Rymania pewien Bałt i rzekł: "Na miłość boską Panie von
Dewitz, proszę odesłać stąd żonę, Rosjanie nadchodzą. Nie przeżyjecie
tego". Choć nie mieliśmy pozwolenia na opuszczenie kraju z uchodźcami wyjechaliśmy
z Rymania, żona leśniczego i bardzo miły Rosjanin. który jako jeniec wojenny
pracował już długo w Rymaniu, ale nie był zbyt wielkim bohaterem. Malował on
bardzo ładne obrazy, zawsze był niezadowolony i niestety nie umiał zajmować się
końmi. 3. marca wyjechaliśmy. To rzeczywiście był ostatni moment. Szybko
dotarliśmy do Gryfic i wszyscy razem nocowaliśmy w stodole, ponieważ nie
chcieliśmy ruszać dalej. W nocy Bałt powiedział mi jeszcze, że następnego dnia
wcześnie rano powinniśmy jechać dalej, a on sam w nocy zniknął swoim autem
terenowym (dosł. samochodem myśliwskim- potocznie mówiło się tak na Porsche
597). Wtedy zostałam sama z dwiema kobietami z Rymania, Rosjaninem, moją torbą
i rzeczami wartościowymi. Najpierw przeszłam kawałek drogi na pieszo, aby
szukać pomocy. Nagle przybyły niemieckie czołgi, w oddali słychać było
nadchodzących już Rosjan i wtedy zobaczyłam oddziały SS w okopach, którym
podałam mój bagaż i powiedziałam, że przyprowadzę jeszcze swoje konie.
Osiodłałam je i zaprzęgłam wóz, ale ponieważ jeden z koni był wierzchowcem, po
krótkim czasie nie chciał iść dalej i nie mogliśmy ani iść na przód ani
zawrócić. Kobiety też nie chciały iść dalej, więc pobiegłam sama, aby szukać
moich bagaży. Ku mojemu przerażeniu stwierdziłam, że nawet żołnierz SS zwiał z moimi rzeczami. Wtedy zostałam
tam już naprawdę sama. Wszędzie słychać było strzały, a rosyjska artyleria
strzelała przede wszystkim w stronę Kamienia Pomorskiego. Dziś trudno jest
sobie nawet wyobrazić, jak bardzo samotnym jest się w takiej sytuacji. Wszyscy
uciekli. Wtedy postanowiłam biec dalej. Teraz przyszedł moment, w którym
pomyślałam "mam to gdzieś, chcę przeżyć i znowu zobaczyć swoje
dziecko". Mój bagaż zniknął, moje klejnoty zniknęły, nie miałam nic
więcej. Dzisiaj wiem naturalnie, że lepiej byłoby je schować w kieszeń kurtki,
ale człowiek jest zawsze mądrzejszy po (mądry Polak po szkodzie). Czasy przed
ucieczką były cholernie trudne: Fritz-Jurgen szalenie dużo pracował na
gospodarstwie w Rymaniu. Rymań był bardzo dużą posiadłością z ogromną ilością
bydła i mieliśmy tylko polskich i rosyjskich pracowników. Musieliśmy też ciągle
myśleć o tym, czy nie powinniśmy uciekać. Gdybyśmy zrobili to nielegalnie,
zostalibyśmy rozstrzelani przez nazistów. Dlatego musieliśmy przygotować
wszystko w tajemnicy, ponieważ wszędzie byli donosiciele, którzy mogliby nas
zdradzić.
Z małą ładownicą, odrobiną pieniędzy i swoimi dokumentami
ruszyłam dalej na północ. Właściwie wszystko było dla mnie przerażające i
koszmarne, ponieważ nigdy nie uczyłam się uciekać, a teraz brnęłam przez las na
północ. "Cały czas na północ" myślałam, a szłam na zachód. Dotarłam
do jakiegoś miejsca, widziałam wiele płotów, za którymi znajdowały się pojazdy
wojskowe i amunicja. Ponieważ byłam okropnie zmęczona, a właściwie padnięta,
przeczołgałam się pod jednym z płotów i pomyślałam, że przecież nikogo tutaj
nie ma, dlatego może mogłabym tu chwilkę odpocząć. Wtedy przyszło mi na myśl, że
być może teren ten ma zostanie wysadzony, dlatego wraz ze swoją małą torbą
przedostałam się powrotem na drugą stronę płotu. Nie odeszłam dalej niż 50
metrów, gdy cały obóz wyleciał w powietrze. Wybuchł olbrzymi pożar dlatego
naturalnie biegłam i biegłam jak najdalej. Przypominam sobie jeszcze wielkie
grzęzawisko przez które ciągle się wywracałam. Później ruszyłam dalej na
północ, aż dotarłam do małej wioski rolniczej. Proszę sobie wyobrazić, było
okropnie zimno, wszystko było zmarznięte i naprawdę nie było się z czego śmiać.
Przespałam się kilka godzin u jednego z rolników, a następnie znalazłam się
znowu w drodze, tym razem w kierunku na Dziwnów. Wokół mnie nie było ani żywej
duszy, świat był pusty. Znów dotarłam do jakiejś wsi, przed którą wybiegł
rozwścieczony rolnik z pistoletem, aby bronić swoich zagród. Tutaj znów mogłam
przenocować u jednego z mieszkańców Prus Wschodnich, który próbował mnie
uspokoić swoimi opowieściami o ucieczkach. Następnie doszłam do mostu w
Dziwnowie, gdzie naprzeciw mnie wyrósł wielki chłop w mundurze. Poznałam go,
ponieważ jeszcze przed dwoma tygodniami był on u nas w Rymaniu z groźbą, gdy
zgłosiliśmy podróż do Mecklemburga. Zostało to uznane za zachętę do dezercji
naszego dorożkarza Roberta Waldowa, który przewoził uchodźców i został
zatrzymany. Na szczęście wrócił on już po trzech dniach. Owszem, ten nazista odpowiedzialny
był za cały odcinek Pomorza Gdańskiego i to również on nakazał zbudować zaporę
przeciwczołgową, aby zatrzymać Rosjan, ale później oczywiście zwiał. A ja wtedy
go spotkałam i zapytałam: "Co Pan tu właściwie robi? Czy nie musi Pan być
teraz w Kołobrzegu?". Byłam bezczelna. Oczywiście natychmiast się wtedy
wycofał i dał mi spokój. Następnie wzięłam sobie z jakiegoś małego opuszczonego
mieszkania mydło, myjkę i kilka wałków do włosów. Po tym jak wszystko
straciłam, była to moja pierwsza własność. Nie miałam nic więcej. W Dziwnowie
przechodziłam przez lotnisko, a wtedy podszedł do mnie miły podporucznik i
rzekł: "no panienko! Proszę nie patrzeć tak smutno". Odpowiedziałam:
"Ale z Pana żartowniś! Nie ma nic do śmiechu w tym, że muszę tutaj tak
sama wędrować!". Wtedy odpowiedział: "Jeśli nie ma Pani żadnego
bagażu może Pani lecieć ze mną do Peenemünde". Jak dotąd nigdy nie
leciałam samolotem. No tak, pomyślałam, w końcu chcę na zachód. A co zamierzał
ten człowiek? On pochodził z Peenemünde, a następnego dnia miał zostać powołany
do Kurlandii. Chciał pożegnać się ze swoimi żołnierzami i do Dziwnowa
zaproszony został na szampana. I tak właśnie pierwszy raz w życiu poleciałam
samolotem D 111, nigdy tego nie zapomnę.
Siedziałam z tyłu na małej ławeczce, obok mnie stały skrzynki z szampanem, a z
przodu siedziało dwóch lotników. W pewnym momencie zaczęli bujać samolotem na
wszystkie strony, ponieważ nieopatrznie przyznałam, iż w powietrzu jestem
nowicjuszem. Chcieli jeszcze zrobić "beczkę", ale poprosiłam ich, aby
zostawili już mnie lepiej w spokoju. Na moje szczęście w pobliżu nas znalazły
się radzieckie samoloty, więc moi dwaj piloci uspokoili się i lecieli całkiem
nisko nad Międzyzdrojami, gdzie właściwie czekać miał na mnie Fritz-Jurgen, aż
do Peenemünde. Wieczorem znów padałam z nóg, ale moi piloci zaproponowali mi
nocleg w jednym z pokoi w koszarach. Piloci świętowali na dole, a ja spałam jak
zabita na górze.
Było to około 6. marca. Wędrowałam prawie bez snu już 3
dni. Rano jeden z pilotów chciał zabrać mnie ze sobą dalej, aż do Gartow.
Przyznał jednak, że byłby to jego pierwszy samodzielny lot, więc powiedziałam:
"Proszę nie, pojadę koleją". Pociągiem osobowym już bez przeszkód
dotarłam do Gross-Raden w Meklemburgii, gdzie znów ujrzałam moją teściową i po
kilku przeszkodach również mojego małego synka Lothara. Kilka dni później
przyjechał również Fritz-Jurgen. Został on w Rymaniu, aż wozami wywiezione
zostały wszystkie kobiety i dzieci. Wkrótce również oni cali i zdrowi dotarli
do Gross-Raden. Fritz-Jurgen wyjechał dopiero wtedy, gdy leśniczy Konneke,
który nasłuchiwał czy nie zbliżają się do Rymania czołgi, powiedział: "Coś
się dzieje, musimy uciekać". Fritz-Jurgen wyjechał swoim powozem polną
drogą od tyłu dworu, gdy czołgi wjechały na podwórze i natychmiast zaczęły
strzelać w kierunku domu. Pojechał bezpośrednio do Kołobrzegu i dalej wzdłuż
plaży. Właśnie dlatego nie zatrzymywał
się nigdzie, aż do Dziwnowa. Tam czekał na mnie jakiś czas, ponieważ nie
podejrzewał, że ja doleciałam już do ujścia Odry.
W Gross-Raden
dowiedziałam się, że moi rodzice przeżyli bombardowanie Drezna 13 lutego i
szczęśliwie dotarli do Gross-Kochberg w Weimarze. Na zachód od Łeby nie
znaliśmy właściwie nikogo, dlatego my również wyruszyliśmy do Gross-Kochberg,
ponieważ wieś ta, jako jedyna posiadłość sławnej Pani von Stein - przyjaciółki
Goethego - była własnością mojego wuja Waldemara hrabiego von Schwerin. 13.
marca wyruszyliśmy z Gross-Raden, przez
Łebę obok Magdeburga - cały odcinek bez drzew przez Stendal aż do Weimaru.
Magdeburg był pierwszym miastem w ruinie, jakie kiedykolwiek widziałam.
Mieliśmy niesamowite szczęście gdy dotarliśmy do Gross-Kochberg, ponieważ
jeszcze w tym samym tygodniu dotarły tam nisko latające samoloty wroga, które
nie zważały nawet na ludność cywilną. Wreszcie mieliśmy znów dach nad głową,
ponieważ zamieszkaliśmy w niewielkiej garderobie teatru Pani von Stein, który
tak często odwiedzał Goethe. 3. lipca 1945 musieliśmy opuścić Gross-Kochberg,
ponieważ w trakcie Konferencji w Jałcie Turyngia przekazana została Rosjanom w
zamian za późniejszy Berlin zachodni. Szczęśliwie dowiedzieliśmy się o tym
dzięki naszym tajemnym kontaktom, dlatego mogliśmy w porę wyjechać. Ale to jest
już inna historia.
http://www.von-dewitz.eu/vdfamilie/roman.htm
Pałac w Rymaniu - 1910 r. - zdjęcie ze strony www.von-dewitz.eu
Wąskotorówką z Kołobrzegu do Rymania
Wspomnienia Zygmunta Kisiela dotyczące kolei wąskotorowej w
Kołobrzegu
"Kiedy jeszcze chodziłem do liceum w Kołobrzegu, po lewej
stronie ul. Solnej istniał dworzec wąskotorowy Kołobrzeg Kostrzewno. Dworzec
był stary, przedwojenny, drewniany. Co ciekawe, była tzw. trzecia szyna wiodąca od dworca wąskotorowego do
normalnotorowego. Tak, że na tym odcinku mogły jeździć zarówno pociągi
normalno- jak i wąskotorowe, na 1000
mm.
Moi koledzy z liceum dojeżdżali ciuchcią z
okolicznych wsi do szkoły. W tamtych latach, a był to początek lat 50. nie było
innego wyboru. PKS-y nie istniały, a rowerami było za daleko. Ja też jeździłem
ciuchcią najczęściej z Kołobrzegu do Rymania. Jeździłem z moim tatą, który był
myśliwym, na polowania do lasu. Braliśmy rowery, szliśmy na stację, wsiadaliśmy
do pełnego ludzi pociągu i jechaliśmy do Rymania. Ja oczywiście jako kibic, bo
byłem za młody na polowania. Zaraz za stacją ciuchcia skręcała w lewo (za
jednostkę wojskową ) w kierunku do Zieleniewa, tam jej torowisko biegło
obrzeżem wsi, przecinało drogę i dalej nasypem do Błotnicy i w kierunku na
Charzyno. Do Gościna jechała z lewej strony szosy(jeszcze widać nasyp wzdłuż
drogi), potem ją przecinała i dojeżdżała do Gościna. Dalej jechało się na
Trzynik. Kolejka jechała bardzo wolno, może ze 20 km na godzinę? Pamiętam
jak w biegu wysiadałem i biegłem obok kolejki. Tak wolno jechała. Podróż do
Rymania ciągnęła się naprawdę długo, chyba ze 2 godziny choć to tylko niecałe 40 km. Kilka razy tak bawiliśmy
się z kolegami. Ale była frajda! Wagoniki były bardzo prymitywne: wyglądały jak
przerobione z towarowych na osobowe, w środku tylko drewniane ławki. I nic
więcej.
Po drodze, w każdej mijanej wiosce był
przystanek-taki prosty, żeby tylko wsiąść i wysiąść. Jeździli mieszkancy wsi i
dużo młodzieży do szkół. Ale za to w Rymaniu była okazała stacja z budyniem i
wieżą ciśnień.
Kolejka woziła też towary, właściwie wszystko:
ziemniaki, buraki, zboże, materiały budowlane, nawozy sztuczne, węgiel,
dosłownie wszystko, co wiązało się z produkcją rolną. Wożono też dużo drewna.
Wagony towarowe były dołączane do osobowych. Jechały z Kołobrzegu i po drodze
były odczepiane na stacjach np. w Gościnie a my jechaliśmy dalej. W Rymaniu na
stacji wysiadaliśmy i jechaliśmy rowerami do lasu. Wracaliśmy też kolejką,
trzeba było tylko sprawdzić o której odjeżdża pociąg.
Mnóstwo ludzi jeździło w tamtych czasach
kolejką. Autobusów nie było, taksówek też nie a jeśli nawet to były nieliczne i
bardzo drogie. Między miejscowościami ludzie jeździli starymi, zdezelowanymi
rowerami i... ciuchcią. Kolejka była naprawdę niezbędna no i często kursowała.
Dla nas ważne było, że jeździła zawsze rano i po południu. Można było wrócić do
domu na wieczór.
Widziałem, jak stopniowo, z biegiem lat, wraz z
rozwojem transportu samochodowego, zaczynało ubywać pasażerów i towarów. PKS
przejmował coraz więcej przewozów. Z każdym rokiem było coraz mniej przewozów,
więc zaczęto ograniczać ilość kursów kolejki wąskotorowej. I tak wszystko
chyliło się ku upadkowi. Po zlikwidowaniu kolejki w Kołobrzegu (1961r.) przez
kilka lat istniała jeszcze kasa no i sam budynek stacji Kołobrzeg Kostrzewno.
Tam nadal zatrzymywały się pociągi tyle że normalnotorowe jadące w kierunki
Trzebiatowa. A potem zlikwidowano i to. Budynek został zamknięty, zabity
deskami aż w końcu, w latach 60. rozebrano go.
Ale kolejka wąskotorowa w okolicy jeszcze
ocalała. Pozostał przecież dojazd do Gościna od strony Sławoborza. Wielokrotnie
spotykałem ciuchcię na trasie w okolicach Rymania. Jechał sobie taki pociąg
wąskotorowy, na czele z dymiącym parowozem a potem wagoniki osobowe i towarowe.
Bardzo często kolejka woziła drewno do Gościna. W Skrzydłowie koło Rymania,
przy przystanku kolejowym była składnica drewna. Tam składowano dłużycę, ktora
wagonikami była wożona później do Gościna. Fajny był widok jak jechaliśmy tak
obok siebie: kolejka i ja, już we własnym samochodzie. Oczywiście zawsze
przepuszczałem ją bo miała pierwszeństwo.
Później, kiedy ruch był coraz mniejszy zaczęło
się rozkradanie kolejki. I to jeszcze w latach 80. Nieraz posterunki milicji w
Gościnie i Rymaniu meldowały o kradzieży szyn z bocznic - najczęściej robili to
mieszkańcy wsi, którzy wykorzystywali stal na budowę i remonty domów."
***
WSPOMNIENIA JANA RAGUNIA, DAWNEGO MIESZKAŃCA RYMANIA
z pierwszych dni po zdemobilizowaniu z szeregów I Armii WP –
I-ej Samodzielnej Warszawskiej brygady Kawalerii – 3-ci Pułk Ułanów.
Rymań, po wyzwoleniu zwany
Rymanów, liczył 80 gospodarstw.
Istniejące zakłady:
- Zakład Stolarski z pełnym
wyposażeniem, który prowadził Bolesław Gorzkowski, jeniec kampanii wrześniowej,
pochodzący z okolic Lwowa.
- Zakład Rymarski, który
prowadził Eugeniusz Stańczak, żołnierz I pułku szwoleżerów, jeniec kampanii
wrześniowej 1939, pierwszy sołtys wsi Rymań.
Istniały dwa zakłady naprawy
radioodbiorników – zdewastowane. Ponadto zakład naprawy samochodów z częściami
zamiennymi, zakład mleczarski, 2 piekarnie, masarnia, restauracja z salą zabaw,
szkoła podstawowa spalona po działaniach wojennych, kościół parafialny wyzn. rzymskokatolickiego.
Z lekarzy pozostał niemiecki
lekarz medycyny, stomatolog oraz lekarz weterynarii. Rymań posiadał również
zakład fryzjerski, pocztę i urząd gminy. Istniał również bardzo ładny majątek,
obecnie dyrekcja PGR, zbudowany około 200 lat temu, własność hrabiego von Dewitza,
który był spokrewniony z polską szlachtą na wileńszczyźnie.
Na terenie samego Rymania jak i
okolic było dużo byłych żołnierzy kampanii wrześniowej 1939 r., podaję nazwiska
tych, których pamiętam:
- Stańczak Eugeniusz z I pułku Szwoleżerów
- Gorzkowski Bolesław – zmarły tragicznie
- Krzyżanowski Stanisław – z Pomorza, pracuje w
Wąbrzeźnie
- Kuczyński Stanisław – z okolic Brodnicy, jako
młodociany, ojciec zamordowany jako zakładnik przez Gestapo
- Łaniak Stanisława – (z USSR), obecnie Kuczyńska
- Kraszewski Michał - Rymań
- Jasiak Andrzej – z Kieleckiego - Leszczyn
- Pisarek Tomasz – zam. w Dębicy
- Krzyżanowski Jan – piekarz, Rymań
- Krzyżanowska Wiesława – żona Stanisława,
i wielu
innych, których nazwisk już nie pamiętam.
Teren majątku – ładne położenie, pałac ładnie
urządzony, obok skrzydło – budynek dla służby. Nad drzwiami tablica herbowa, z
obu stron poroża najładniejszych okazów rogaczy. Drzewostan bardzo ładny, np.
orzech turecki, hortensje drzewiaste. Park ładny, aleje grabowe, oczyszczone
dróżki spacerowe. Za polem las mieszany, wygląd przedstawiający dziki park. O 2 km od Rymania był folwark Bukowo... Od Bukowa 1 km,
mieści się majątek Kamień usytuowany na wzgórzu, a u dołu ładne
jezioro, gdzie
w wolne chwile na kajakach spędzano czas. Ładnie zarybione
jezioro, a las do polowań
zamiłowanych myśliwych. Przystępując do opisu wspomnień chciałem opisać
teren,
na którym stacjonował 3-ci Pułk Ułanów pod
dowództwem porucznika kawalerii
Bohdana Suchodolskiego – ppor. Leszczyk, Omar Bajburow (zmarły w
1969 r.),
oficer polityczno – wychowawczy Jan Wiśniewski, szef szwadronu
starszy
wachmistrz Stanisław Grochowski, wachmistrz Tadeusz Michalski,
plutonowy
Kubaczkowski, plutonowy podchorąży wet. Jan Raguń – autor,
plutonowy Burłowski,
starszy ułan Tadeusz Kadyrko – syn pułku, ułan Antoni Bukiej,
kapral Mieczysław
Ostrowski, z 6 pułku piechoty Jak Sznitko i Michał Sznitko, szeregowy
Adreszczyk (?) z 4 pułku piechoty Kalisz Dydak i syn Jan, zmarł w 1958
r., z artylerii Stanisław Krągły, obecnie w NRD. Z kobiet były
telegrafistki
Janina Kowalewska – wyszła za mąż na terenie powiatu Wałcz, druga
Helena
Józwiak (?), mieszka w Starninie. Kolega Władysław Macias,
Józef Jasiński z
Dębicy. Oraz wielu, których nazwisk nie pamiętam, ogółem
było ok. 150 osób. W
trakcie pisania kol. Z Drozdowa Paprocki Mikołaj, Małek (?) Piotr
plutonowy polit.
wych., Szyćko Piotr, Nienartowicz Jan zmarły w 1957 r. ...
Fot.: Jan Raguń pracował w Rymaniu jako weterynarz (pierwszy z lewej)
***
Fragment wspomnień mieszkańca
Białokur i Siemyśla - K. Buchowieckiego
z książki "Karabin i pług"
…W 1946 roku na pożegnaniu z armią starszy strzelec Buchowiecki dostał
marynarkę, spodnie, koszulę i płaszcz wojskowy – to był cały jego dobytek, z
którym rozpoczął żywot cywila. Wybrał kierunek: Kołobrzeg, bo tam już
wcześniej, po powrocie z przymusowych robót w Niemczech, we wsi Świecie
Kołobrzeskie osiedliła się jego siostra i gospodarzyła na roli. Przez rok,
kawaler jeszcze, Kazimierz pomagał rodzinie. Kowal z zawodu rozglądał się za
czymś odpowiednim dla siebie. W pobliskich Białokurach znalazł poniemiecki
warsztat kowalsko-ślusarski i tam osiedlił się. Ziemi nie miał i nie chciał
mieć. W kuźni miał pełne ręce roboty. Wyniszczona wojną gospodarka potrzebowała
rozmaitych narzędzi, a w sklepach przecież nic nie można było kupić, zresztą
sklepów prawie nie było. Remontował więc stare narzędzia i rozmaite metalowe
sprzęty. Wytwarzał nowe. Ciężka to była robota, w prymitywnych warunkach i bez
końca, rolnictwo było nienasycone. Kowal Kazimierz wiele umiał w swoim fachu –
owocowały teraz lata przedwojennej, długiej wprawdzie ale solidnej nauki i lata
czeladniczej pracy. Do 1950 roku sporo zmieniło się w życiu Kazimierza
Buchowieckiego. Ożeniony z panią Heleną ze Świecia nadal mieszkał w poszkolnym
budynku w Białokurach (gdy uruchomiono szkołę – na strychu tegoż domu) ale do
pracy dojeżdżał do Siemyśla. Tam, po rozwiązaniu się spółdzielni produkcyjnej,
był na sprzedaż warsztat kowalski – bardziej okazały, a przede wszystkim
bardziej zmechanizowany niż kuźnia w Białokurach. Kazimierz kupił ten warsztat
i nadal wytwarzał i naprawiał co umiał a co rolnikom było potrzebne. Nadal
bowiem trudno było kupić proste nawet narzędzia. Do dziś w podkołobrzeskich
wsiach gospodynie używają haczek produkcji pana Kazimierza i utrzymują, że
„sklepowe” nie umywają się do tamtych.
„Karabin i pług. Z dziejów
osadnictwa wojskowego na Pomorzu Środkowym” – Koszalińskie Towarzystwo
Społeczno – Kulturalne (1985), rozdział: „Reportaże o osadnikach wojskowych”.
***
Fragment wspomnień
zamieszczonych na stronie internetowej: http://janke.rhade.de/
.
Meine Flucht aus
der Heimat
(Moja ucieczka z
ojczyzny)
(Mój stryjeczny wuj
Bruno Stielow napisał te słowa latem 1945)
…Z dużym napięciem obserwujemy
wejście Rosjan, którzy po przełamaniu linii frontu podążają z kierunku
Szczecinka do Koszalina. Już od kilku dni słyszymy: „Ruscy są już w Łobzie (Labes)”.
Oficjalny meldunek naszych wojsk z 02.03.1945 potwierdza tę informację i
dodaje, że Ruscy zatrzymali się w związku z naszymi kontrdziałaniami.
Miejscowość Rymań (Roman), 03 marca
1945 roku, po południu, godz. 17.30 – obserwowane ożywienie, Rosjanie są w
miejscowości Międzyrzecze koło Powalic (Meseritz) - 9 kilometrów od Rymania.
Georg Döpke jedzie pilnie do Powalic (Petershagen), aby na własne oczy zobaczyć
prawdę. Po powrocie nie udzielił jednak żadnej informacji. Jak się później
okazało, Rosjanie byli w tej okolicy.
Ok. 21.00 mieszkańcy wioski Rymań
(Roman) dostają rozkaz przygotowania się do drogi. W moim domu oprócz 4 rodzin,
znajdują się inni uciekinierzy: 4 kobiety i 7 dzieci, w tym córka stryja
Hermanna Treptow z dwojgiem dzieci.
O 22.30 rozkaz Burmistrza:
„kobiety i dzieci, starzy i młodzi, wszyscy, którzy nie mają własnego
transportu zbierają się na dworcu kolejowym”. Pociąg jedzie przez Gryfice –
Stepnicę (Greifenberg – Stepenitz). Przygotowano wszystkie wozy. Moją córkę
wysłałem już zapobiegawczo 01 marca 1945, z wojskowym transportem do Pasewalku.
Miała się ona tam zgłosić do Karola Mallon, mieszkającego w Jatznik, gdzie był
zorganizowany punkt zborny dla nas wszystkich. Moja żona skorzystała z
transportu sąsiada Pommeringa, który również miał zadanie przewiezienia
dokumentów mleczarni do Altentreptow (okolice Neubrandenburga). Podczas gdy
moja żona pakuje rzeczy, ja z Gienkiem
(nasz polski pracownik) transportujemy bagaże na dworzec. Pociąg odjeżdża z Rymania
04 marca 1945 roku o godzinie 01.15. Następny ma być wkrótce. Gdy tylko pociąg odjechał, dopytuję się o czas
wyjazdu sąsiada Pommeringa, bagaże mojej żony są już załadowane.
Godzina 01.45 – wyjazd, zostaję
sam. Oprócz mnie jest tylko sąsiad Riwoldt. Jako członkowie Volksturmu czujemy
się w obowiązku zostać na miejscu. Idziemy razem do Lappe i otrzymujemy tam
dwie butelki koniaku, kilka butelek wina oraz klucz do domu. Marlena Lorey
zatrzymuje się aby otrzymać rower. Gdy idę z nią do domu i daję jej rower,
sąsiad Riwoldt idzie na stację benzynową. Wracam do mojego mieszkania, rzeczy
pierwszej potrzeby są już spakowane, dochodzi do tego ta odziedziczona butelka.
Zamykam mieszkanie i wychodzę szukać kontaktu z innymi. Nie byliśmy przydzieleni
do służby wartowniczej, nie było również alarmu. Przeszukuję posterunek
wartowniczy – wszystko opuszczone. Idę w kierunku blokady, nigdzie nie widać
posterunków. Pojazdy korkują się w podwójnym rzędzie przed blokadą. Nakazuję im
jazdę jeden po drugim, by nie blokować sobie wzajemnie drogi. Z rozmów z innymi
członkami Volkssturmu dowiaduję się, że organizacja została rozwiązana.
Dowiaduję się również, że towarzysz P. Bock załadował bagaże Korffa, a Korff,
który jest dowódcą kompanii, jest już w drodze. Idę do stacji benzynowej i
szukam mojego kumpla Maxa. Daremnie. Spotykam Ernesta Gaedke, który chciał
zostać na miejscu, oprócz tego jeszcze E. Prochnowa i Karola Bartza. Udaję się
do Riwoldta i zdaję relację. Postanawiamy nie pozostawać tutaj dłużej; Max
pakuje swoje rzeczy, opóźniając wymarsz. Nie chcemy przecież rozdzielić się w
ostatnich godzinach. Byłem bardzo niespokojny, czułem łaskotanie pod stopami –
Max mnie uspokaja: „Jeszcze chwileczkę, zaraz będę gotowy”.
Do domu miałem już nie wracać, niespokojny
wychodzę na dwór. Nasłuchuję – rosyjskie
czołgi na drodze (3.00 rano), po chwili dzika kanonada. Stojący na dworcu
pociąg uchodźców może jeszcze odjechać.
Według relacji uchodźców, w okolicach
Papenberg (?) pociąg został ostrzelany i sądzę, że nie mógł pojechać
dalej.
Na dworcu strzelanina. O powrocie
do mieszkania nie ma mowy, ponieważ znajduje się na dworcu. Krzyczę: „Max chodź do lasu”, jednak on nie
chciał zostawić swojego samochodu. Noc rozświetlała jasna poświata księżyca. Chwytam
w kuchni Maxa dwie kiełbasy, butelkę koniaku, która się jeszcze przyda. Max
bierze kosz z jedzeniem. Biegiem do garażu, nie włączamy świateł, odpalamy i
jazda.
Przejazd kolejowy, o cholera –
Ruscy! Nie, to chyba Polacy, jesteśmy ostrzeliwani, na szczęście niecelnie.
Kosz z jedzeniem został w garażu,
na pociechę szum naszego auta zaskoczył Ruskich. Byliśmy dumni z posiadanego
środka transportu. Jechaliśmy pobocznymi traktami leśnymi, tylko tak mogliśmy
uciec. W lesie nagle widzimy trzy konie i dwóch jeźdźców, na szczęście też
uchodźcy. Na szosie Rzesznikowo – Gorawino – Kołobrzeg (Reselkow-Gervin-Kolberg)
pełno pojazdów, spokojnie parkujących lub wolno jadących. Ponieważ wiedziałem,
że Ruscy nadchodzą, wściekły otworzyłem drzwi pierwszego pojazdu i krzyknąłem:
„Ludzie, Ruscy są w Rymaniu”.
W okolicy gospodarstwa p. Ruhnke,
w miejscowości Starnin (Ruhnke, Sternin) zabraliśmy panią Müller z córką, którą
zostawiła na drodze pani Treetzen. W ten sposób nasz samochód był maksymalnie
obciążony. W miejscowości Jarkowo (Jarchow) o wydarzeniach z drogi
poinformowaliśmy p. Berzowa, który był dowódcą baterii Volkssturmu.
4 marca 1945, o godzinie 07:30
dojechaliśmy do Kamienia Pomorskiego (Cammin).
Na posterunku słyszymy: „Gdzie
rozkaz wymarszu?” – „No, Ruscy nam go nie wystawili!” – odpowiadamy. Pod Kamieniem
Pomorskim spotykamy grupę strażaków powiatu Kołobrzeg - Karlino. W punkcie zbiorczym
spotykamy towarzyszy z Prus Wschodnich, którzy zabezpieczają urządzenia gaśnicze
z Rymania. Dowódca, który miał prowadzić ich kolumnę, był nieobecny. Ponieważ
nasz pojazd należał do zgrupowania, Max miał jeszcze na sobie mundur, a ja
byłem dowódcą strażaków w Rymaniu, postanowiliśmy dołączyć się do kolumny. Taki
krok miał w sobie wiele zalet, mieliśmy resztki benzyny. Naczelnik Gminy Kamień
Pomorski, pewien miły starszy pan, wystawił nam rozkaz wymarszu. Gorąca kawa i
ciasto z miodem ożywiły nas. Następnie mogłem tylko rozkoszować się naszą
prawdziwą ludową braterskością. Od pani Krahn, urodzonej w Czartkowie (Brückenkrug),
dostałem koc wełniany i poduszkę. Poczułem się dużo lepiej. Dopiero w chwilach
zagrożenia uwydatnia się ta prawdziwa wspólnota ludowa. W tym samym czasie Kamień
Pomorski dostał rozkaz ewakuacji.
W południe przemieszczamy się
dalej w kierunku Wolina, przeprawiliśmy się przez rzekę Dziwnę (Dievenow) na 10 kilometrów przed Warszowem
(Ostswine). Przy promie w Warszowie pierwsze spotkanie z Pommereningiem i moją
żoną, wujkiem Paulem Janke (właściwie Paul Janeke jest szwagrem Bruna Stielow,
„wujkiem” był nazywany przez dzieci i tak zostało) z rodziną, Emilem Baerem z Łobza.
Napiliśmy się gorącej kawy. Radosne spotkanie z córką Gerdą, siostrą DRK (Deutsches Rotes Kreuz – Niemiecki Czerwony Krzyż), co do której sądziłem,
że została zamknięta w twierdzy Kołobrzeg. Po marszu z Kołobrzegu plażą do Mrzeżyna (Treptower Deep), zostali
zabrani przez jakiś samochód Wehrmachtu. Gerda również nic nie mogła zabrać z
sobą.
Wuj Paul i Pommerening zostali
wcześniej przeprawieni. Nasze pojazdy dojechały do Świnoujścia o godz. 22.30. Mimo dużego zmęczenia dojechaliśmy tej nocy do miejscowości Koserow
na wyspie Uznam. Następnie kilka godzin snu w samochodzie, marznąc.
06 marca 1945: o siódmej rano
oglądam z Maxem miejscowość. Odkrywamy warsztat samochodowy, pchamy tam
auto – od jakiegoś czasu mamy problem z
gaźnikiem. Ziomkowie częstują nas kawą, z powodu spotkania przy promie możemy
zjeść jeszcze raz śniadanie. Na obiad była pyszna zupa z wkładką. Martwimy się samochodem. W końcu około 18.00
zmęczeni i zmarznięci, chociaż nie było aż tak zimno, jedziemy dalej przez miasto
Wolgast do Jagdkrug – samotnej leśniczówki. Zostajemy tam, pomimo narzekań
gospodarza, który w końcu zobaczył naszą biedę. Pośród ok. 30 członków naszej kolumny było parę
małych dzieci. Trzeba było znaleźć każdemu miejsce, ja z Maxem leżeliśmy na
macie, która przykryliśmy twardą podłogę. Mój koc bardzo nam się przydał.
07 marca 1945: opuszczamy z Maxem
pochód i odstawiamy panią Müller z córką do Jarmen, do Gerdy Hoppe. Pyszna
strucla i kieliszek czystej – na to czekaliśmy. Dowiadujemy się, że pociąg,
który odjechał z Rymania o godz. 01.15 szczęśliwie tu dojechał. Max, by
dowiedzieć się o przyjeździe swojej żony, decyduje się na wyjazd do Anklam. Z
powodu silnego wiatru musimy trochę poczekać i dopiero wieczorem jesteśmy w mieście
Greifswald – naszym pierwszym przystanku końcowym. Mamy nocować w budynku
szkolnym, 50 osób w pokoju – decydujemy się na nocleg w samochodzie. Do północy
marzniemy w aucie, następnie idziemy na piętro do szkoły i tam spędzamy dalszą
część nocy. Jeszcze wieczorem NSV (Nationalsozialistische Volkswohlfahrt - Narodowosocjalistyczna
Ludowa Opieka Społeczna) zaopatrzyła nas w zupę z kapusty, kawę i ciasto.
Tłumaczenie: dla strony "Rymań i okolice dawniej" - p. J. Mierzejewski
***
|
|